Mgielna trasa polsko-czeska. Ciężko jest wytyczyć trasę, w której biorą udział ludzie wcześniej doświadczeni zdrowiem, zwłaszcza po zawałach serca, a z moimi bliskimi po tych dolegliwościach dziś będę wędrował. To już drugie nasze wspólne wędrowanie. Tym razem jest trudniej niż zejście z Salmopolu do Brennej, a do tego dochodzą zupełnie inne warunki pogodowe, choć też we mgle. Dziś temperatura plusowa, a w Trzycatku, gdzie o 8.18 zaczynamy wędrówkę, o tej porze podłoże, czyli nawierzchnia asfaltowa jest mocno oblodzona. Trzeba naprawdę mieć wrodzony talent taneczny, żeby różne figury przekształcić w krok spacerowy. Idziemy szlakiem żółtym do granicy polsko-czeskiej (8.50) i potem po czeskiej stronie też żółtym, ale w jakże spokojniejszych warunkach.
Pokonaliśmy pierwsze przeszkody z uśmiechem na ustach, potem po dawce grzańcowej jeszcze lepiej nogi nas słuchały, a to nastąpiło już na Komorowskim Groniu o 9.38. Sympatyczny obywatel Republiki Czeskiej nawet utrwalił to aparatem.
Niektórym ludziom w Polsce, związanym z pewną wpływową sektą , nazwa Komorowski Groń podniesie u nich ciśnienie, ale my jesteśmy na terenie normalnego kraju, czyli w Czechach i nic nie zagraża, by nazwa tego miejsca trwała przez kolejne stulecia.
Spokojnie we mgle idziemy dalej, aż do Chaty Girowa, która okazuje się być zamkniętą. Nic to nam nie wadzi, tamtejsza koza nawet nas miło przyjęła (11.15), a my rozpoczynamy schodzenie w dół, które na niektórych odcinkach przeradza się w kolejne podchodzenie pod górkę... ale tak to jest w górach.
O 12.25 przychodzimy do Chaty Studeniczne na Studenicznym i tam następuje pierwsze nasze wytchnienie. Ja jestem pod wrażeniem kondycji moich Przyjaciół, bo o to najbardziej się martwiłem.
Nie napisałem, że od Komorowskiego Gronia idziemy czerwonym szlakiem.Opuszczamy Studeniczne o 13.10 i teraz w większości już tylko w dół... ale w jakich warunkach?!
Udało się mimo problemów zameldować w Hotelu Grůň o 14.20. Posiłek, piwka i dalsze schodzenie o 15.30. To już jednak jest w Mostach k/Jabłonkowa, przez część tej miejscowości musimy przejść na stację kolejową, a tam wita nas niedźwiedzica... z taką możemy się spotykać.
Koleżanka dostała wcześniej propozycję wylotu na Maderę i trzeba było jakoś to pokazać. Ku uciesze personelu stacji i naszemu powstała fotka pod tytułem "... miałam być na Maderze a leżę w czeskich Mostach na derze". Radości sporo i tak o 16.40 na tej stacji kolejowej kończy się ta trasa.
Mgielna, przyjacielska i z niezastąpionym śmiechem Przyjaciółki. Oboje współdrepatcze zadowoleni, a to oznacza, że znowu gdzieś pójdziemy razem.
Radość bije z obrazków, z opisu też. Pozdrawiam wesołków.
OdpowiedzUsuńJeśli kilka osób jest z sobą zżytych to zawsze będzie wesoło. Też pozdrawiam anonimową miłośniczkę blogu...
UsuńBajkowo, pogodnie i urokliwie jest na Twojej... Waszej wyprawie, a dobry nastrój aż tryska ze zdjęć!
OdpowiedzUsuńWidzimy, ze Znajomi złapali bakcyla Wędrowników i doskonale się czują na trasie- mimo problemów zdrowotnych.
Dobry humor przy pokonywaniu szlaków górskich to też rodzaj terapii:-)
Pozdrawiamy Wszystkich serdecznie :-)
Każda wędrówka już jest terapią, a na tej trasie śmiechu było więcej niż dreptania i niech tak pozostanie.
UsuńDziękuję za odwiedziny i mocno Was ściskam.